Archiwum

Posts Tagged ‘Courtney Love’

Edyta i dwie tęcze

Powrót Edyty Bartosiewicz był wielki. Wspaniałe wrażenie robiły też dwie tęcze, które na kilka minut zawisły nad torem na Służewcu. Pogoda niefajna, pora na Orange Warsaw Festival fatalna, organizacja do niczego. Tak w pigułce mogę podsumować jeden dzień imprezy, na którym zdarzyło mi się być.

Pierwsze wrażenie po przejściu chyba z 4 kilometrów od wejścia, to ładnie wyglądająca scena (coś w stylu sześciokąta foremnego zapadającego się ku środkowi) i ciekawie oświetlona. Pojawiłem się tuż po rozpoczęciu imprezy, a idąc ku scenie niemal nie było słychać występującego już zespołu Kumka Olik. Ciężko mi coś więcej o zdolnych chłopakach z Mogilna/Poznania napisać, bo grali ledwie 30 minut, a jors truli załapał się tylko na dwie piosenki. Wiem, że zdania niektórych recenzentów nie były przychylne, inni byli bardziej wyrozumiali.

Zabawna historia numer jeden zdarzyła się, gdy doszedłem pod scenę, bo na bilecie widniał napis płyta, więc sądziłem, że mam pełne prawo się tam wcisnąć. Primo, okazało się, że nie mogę, bo trzeba mieć jakieś specjalne opaski. Secundo, przez kilka kilometrów marszu i dwie kontrole, nikt nie skierował mnie do jakiegokolwiek punktu z opaskami. Na Off Festivalu coś takiego nie miałoby prawa się zdarzyć. Proponuję udać się na korepetycje z organizowania do Artura Rojka. Zoczyliśmy jakąś grupkę kilku młodych niewiast i młodego kolesia, którzy w woreczku mieli jakieś opaski, które rozdawali. Nie wiem, kto to był, skąd miał opaski i na jakiej zasadzie je rozdawali, ale powiedziałem, że mi potrzeba takiej bliżej sceny, koleś zrobił minę więcej niż zdumioną, gdy zobaczył, iż zaszedłem tak daleko bez żadnej opaski, po czym przykleił mi wokół nadgarstka czerwoną. Kosmos zupełny. A do kas, gdzie rzekomo opaskę miałem dostać, było jeszcze ze dwa kilometry marszu… Chaos a.d., dis order unleashed, jak śpiewają klasycy metalu… Tertio, płyta była idiotycznie podzielona na jakieś sektory, które kończyły się na wysokości wieży nagłośnieniowej. Tak więc, jeśli ktoś nie miał owej magicznej opaski, to widział scenę z 50 metrów i żeby dokładnie przyjrzeć się artystom, musiał wpatrywać się w ulokowane po bokach estrady telebimy. Dobrze, że w przypływie geniuszu ktoś wpadł na powieszenie jeszcze jednego ekranu z tyłu wieży. Przy frekwencji rzędu 15 tys. fanów (raczej realna liczba) podziwianie występów przez pewną część, która nie pojawiła się odpowiednio wcześniej, mogłoby się opierać wyłącznie na bodźcach słuchowych.

Przenikliwy chłód, co jakiś czas siąpiący deszcz, rozmiękczona, miejscami błotnista nawierzchnia, parę przebłysków słońca i światła, wliczając w to dwie tęcze, które przykuły skutecznie uwagę obecnych. Kim Nowak widziałem niedawno na Offie, więc odpuściłem, koncentrując się na słuchaniu ich występu. Ze słyszenia wynikało, że źle nie było. White Lies z kolei chciałem zobaczyć, aby zrozumieć na czym polega fenomen tej formacji. Mądrzejszy po występie nie jestem. Twarz przystojnego wokalisty wywoływała piski młodzieżowej widowni niczym z czasów Beatlemanii. Zagrali przyzwoicie, zawierając w secie największe przeboje, w tym oczywiście „Farewell…”. Dla mnie to kolejne współczesne, rockowo-punkowe wcielenie Joy Division z domieszką Bauhausu i melodyjnością wziętą od Ramones i Stiff Little Fingers. Poprawnie, tyle mogę napisać o ich koncercie, z którego – sądząc po minie wokalisty na telebimie – byli bardzo zadowoleni.

„Morderczynię” Cobaina zobaczyć musiałem. Czułem, że to nie będzie ot taki sobie koncert i niekoniecznie muzyka będzie w nim odgrywała kluczową rolę. Courtney Love ewidentnie wyszła na scenę pod wpływem czegoś, ale wtopy w sensie muzycznym nie było. Ba, pojawiło się parę zaskoczeń, jak choćby „Sympathy For The Devil” Stonesów na początek, ze zmienionym nieco tekstem i wersji mocno skróconej. Największą niespodzianką był jednak cover „Jeremy” Pearl Jam. Poprzedzony autoironiczną zapowiedzią Love, w której nie omieszkała wspomnieć, że Eddie Vedder wspomniał, iż jej wykonanie tej piosenki jest do niczego. Poza tym było dużo numerów z płyty „Nobody’s Daughter”, parę starych numerów Hole, wyróżniających się od nowych piosenek znacznie większą garażowością i mocą. Konferansjerka Courtney to było coś jedynego w swoim rodzaju. Tylko chwilami mogłem wychwycić coś sensownego, jakiś komunikat. Może stałem za daleko? Byli wśród znajomych tacy, którzy byli w stanie artystkę zrozumieć. W czarnym stroju, dość eleganckim, w porównaniu z tym, co Love zakładała na scenę przed laty. I wyglądająca naprawdę dobrze, jak na to, co przeszła w życiu, Amerykanka pozostawiła naprawdę niezłe wrażenie. Przed bisem powiedziała, że „wystąpi jeszcze jedna laska i nie mogę się doczekać, aby ją zobaczyć”.


„Laska” to Edyta Bartosiewicz, zapowiedziana przez Piotra Metza, dyrektora artystycznego festiwalu. Słowo jak najbardziej na miejscu. Jeden z kamerzystów najwyraźniej był pod równie wielkim wrażeniem wyglądu Edyty, jak ja. Ale, że miał oręż w postaci narzędzia pracy, pokazał ją od butów po czubek głowy w dużym zbliżeniu. Naprawdę ciężko było nie być pod wrażeniem. Piękna kobieta, niewyglądająca na te 18 lat, które ma. A przecież przeszła w ostatnich latach bardzo, bardzo wiele niemiłych sytuacji, była w depresji, straciła ukochanego mężczyznę… Szczupła, skromnie lecz elegancko ubrana, uśmiechnięta od pierwszej do ostatniej minuty koncertu, Edyta robiła fantastyczne wrażenie. Przez kilkanaście minut widać było w niej pewną niepewność, może nawet delikatny strach, czy głos nie zawiedzie, czy nie stanie coś innego, nieprzewidzianego, co zrujnuje przygotowywany zapewne od wielu miesięcy powrót. I to na oczach największej tego dnia, kilkunastotysięcznej widowni. Nic takiego się nie stało. Przyszedł moment, w którym wyczuwało się, że Edyta przełamała, pokonała wszelkie lęki, odważniej śpiewała wyżej. Zaskoczyła nowymi aranżacjami starych przebojów („Tatuaż” wolałem w starym aranżu, choć nowy zły nie jest), zaśpiewała dwie nowe piosenki (dość melancholijne i wolne, jeden z tytułów to na pewno „Madame Bijou”, drugi chyba „Upaść, żeby powstać”), zapowiadające płytę „Tam dokąd zmierzasz”, której premiera już niebawem, a do set listy dodała cover The Rembrandts „It’s Just The Way It Is”, a nawet „Blues For You” z pierwszego solowego krążka (na oficjalnym blogu Edyty jest fragment wideo). Gdyby wykonała w nowej aranżacji coś Holloee Poloy to już naprawdę byłoby więcej niż kosmicznie. Bisowała cztery razy, widać było na jej twarzy, że jakby mogła, to zostałaby na scenie do rana. Szkoda, że nie posiadam umiejętności fotograficznych, nie miałem fotopassa oraz dobrego sprzętu, bo dołączone fotki z telefonu nie oddadzą klimatu, ani wspaniałości osoby tej nocy.

Wspaniały koncert, który ani chybi zapowiada powrót wielkiej mistrzyni na wiele kolejnych lat. Nie tylko artystka była wzruszona przez te dwie godziny. Wiele osób koło mnie miało „świeczki” w oczach. A o tym, jak bardzo jej brakowało i jak wiele znaczy dla polskiej muzyki niech świadczy fakt, że teksty piosenek Edyty śpiewała młodzież, która była w powijakach, gdy powstawały. Może jakaś część nastolatków została poczęta przy którejś z nich? 🙂

„Zabawna” historia numer dwa, to czas tuż po koncercie Edyty Bartosiewicz. Wielu podekscytowanych występem, w tym jors truli, chciało uczcić miłe zakończenie symbolicznym piwkiem. I co? I jajco. Obsługa z uśmieszkiem ulokowanym pomiędzy triumfem a bezczelnością odpowiadała, że piwa już się nie sprzedaje. Z żarciem podobna sprawa. Ktoś wybłagał i kupił jakiś napój bez zawartości procentów. O tym, że z piwem nie było szans wyjść poza strefę nawet nie warto wspominać, bo ten debilny zwyczaj rozprzestrzenia się u nas szybciej niż świńska grypa a okresie pandemicznym. Ceny to w ogóle sprawa osobna. Na żarcie, jakości jak zwykle podłej na takich spędach, trzeba było wydać kupę forsy, jeśli ktoś nieopatrznie odpuścił sobie tego dnia odpowiednią porcję wiktu domowego. Zapiekanka średnio ciepła i chuda jak modelka za 12 zł, anorektyczny hot dog z niedogotowaną parówką za chyba 5 zł (w IKEA koło mnie coś takiego kosztuje 1 zł i jest gorące), szaszłyk za 30 zetów. Tak, kasę u nas umieją z ludzi zdzierać. Ale konsekwentni nie są (albo są leniwi). Przeca jeszcze z 60 minut by popracowali i wpadłoby parę tysiączków więcej. Szkoda tylko, że organizatorzy nie za bardzo mają pojęcie, jak przygotować imprezę wysokiej jakości od początku do końca. Ja byłem jako zwykły fan, ale od znajomych dziennikarzy słyszałem, że załatwienie akredytacji było niezmiernie trudne, arogancja tych spośród organizatorów odpowiedzialnych za kontakty z mediami, równie wielka, jak w pewnej firmie o dwusłownej nazwie, na backstage’u cateringu koło 18 już ponoć nie było… Na pewno imprezę trzeba przenieść co najmniej o tydzień w przód, bo końcówka sierpnia jest zdecydowanie za zimna. Jakby odbywała się pod dachem na Torwarze na przykład, źle by nie było. No i organizatorów trzeba czym prędzej wysłać na korepetycje w świat, by podejrzeli dobre wzory. Drugiego dnia nie widziałem, ale mam nadzieję, że artystycznie było równie dobrze, jak w sobotę, a organizacyjnie poprawiło się choćby o promil.