Archiwum

Posts Tagged ‘Śrubki’

Dziewica na granicy

W końcu. Udało mi się wygospodarować dwie z hakiem godziny spokoju i nadrobiłem na słuchawkach ważną zaległość. Zmierzyłem się z „The Final Frontier”, najnowszym dziełem Iron Maiden, które na świecie święci wielkie triumfy. W Anglii nawet zrzuciło na krótko z pierwszego miejsca Eminema. Mam komfort, że wszyscy recenzenci już dawno podzielili się opiniami, bo Żelazna Dziewica to legenda i każda jej płyta wymaga zajęcia się nią od razu.

Zdania nie zmienię, że najlepszą płytą Ironów w sześcioosobowym składzie była „Brave New World”. Riff do „Wicker Man” cały czas mam w głowie, a gdy Adrian Smith grał go w Spodku, ciary miałem. Moi koledzy recenzenci generalnie są zgodni co do tego, że Iron Maiden to Iron Maiden – ustalona marka, styl, wizerunek, jakoś. Tego się nie zmienia i na „The Final Frontier” znaki szczególne Dziewicy są aż nadto wyraźne. Pierwsze kilka minut płyty, elektroniczne, futurystyczne i mocno progresywne buczenie, to idealna sprawa. Zaskakuje i przytrzymuje przy płycie. Bo mało kto posądzałby Ironów o takie rozpoczęcie albumu? Poza tym fajnie przechodzi w numer tytułowy, bardzo dobry zresztą. Świetny riff ma kolejne na liście „El Dorado”. Dalej jest sporo fajnych fragmentów. Słowo klucz w przypadku tej płyty – fragmentów! Niestety, jakieś to wszystko przegadane, za długie. Nie wiem po co pisać tak długie piosenki, które nie są w stanie utrzymać nas słuchających w skupieniu, są rozbudowane dla samego bycia rozbudowanymi. W większości numerów, gdyby panowie włączyli „stop” po mniej więcej czterech, maksimum pięciu minutach, efekt byłyby znacznie lepszy. Zamiast 76 minut z ogonkiem mogłoby być około 50 i byłoby OK. Dobrze, że poczekałem i posłuchałem „The Final Frontier” na słuchawkach. Okazało się, że Adaś Śliwakowski z Metal Shopu miał rację, bo z brzmieniem faktycznie coś jest nie tak. Gitary jakieś mdławe, za bardzo schowane. Nie wierzę, żeby Ironi zapomnieli, że grają metal, a tym gatunku wiosła mają ciąć uszy do krwi! Do starczej demencji jeszcze im daleko. Ale widać, że Kevin Shirley jako producent im pasuje, a kto bogatemu zabroni robić to, na co ma ochotę? Bruce Dickinson wciąż wspaniale śpiewa, ciągnie w górę często, fajnie też operuje dołem (mam wrażenie, że nieco częściej niż wcześniej). Bas Steve’a Harrisa kąsa prześlicznie.

Jednego nie można „The Final Frontier” zarzucić – sztuczności, wymuszoności. Czuć, że piosenki nagrali faceci, których naprawdę kręci i raduje to, co robią. Oni już z 10 lat temu mogliby sobie przejść na emeryturę, a byłaby ona znacznie większa niż z ZUS-u i OFE. Jednak ciągle grają, jeżdżą w długie trasy i na koncertach plamy nie dają. Za to szacunek wielki na zawsze. Plus za przepiękne wspomnienie z Zabrza z 1986 roku, z hali Makosozwy. Zwiałem wtedy z domu, aby ich zobaczyć. Przeżycie niezapomniane. Trasa „Somewhere On Tour”, niesamowite efekty sceniczne, ruchome rampy, łeb Eddiego nadmuchany pod perkusją, uniesioną podnośnikiem na wysokość sufitu hali. Milicja Obywatelska pałująca fanów przy każdej nadarzającej się okazji, chamska do granic (na Śląsku „mendziarze” byli bezsprzecznie najbardziej bezlitośni i brutalni). No i ten pociąg! Osobowy Kraków-Katowice wypełniony po brzegi fanami. Z samego mojego osiedla jechało chyba z 30 osób, a osiedle to duże nie jest, wtedy zaś było jeszcze mniejsze. Za karę miałem szlaban i nie mogłem iść na Saxon w Hali Wisły. Koncert pamiętny, bo po wydaniu „Innocence Is No Excuse”, solo Nigela Glockera płonącymi pałeczkami zagrane, tynk z sufitu leciał, tak łoili. Laski piszczały i bardzo mało miały ponoć na sobie 😉

A teraz kolejna wycieczka osobista do historii mojego żywota. Fragment wzięty z tekstu, który popełniłem parę miesięcy temu dla „Mystic Artu”:

„Zdarzyło się to prawie 20 lat temu, 2 sierpnia 1990 roku, podczas mojej pierwszej wizyty na festiwalu w Jarocinie. Z grupy znajomych, którzy wybrali się na kilkudniowe obcowanie z muzyką, byłem jedynym zainteresowanym obejrzeniem koncertów najostrzejszych wykonawców. Pognałem na dużą scenę, zostawiając znajomków, preferujących alternatywno-nowofalowe brzmienia. Acid Drinkers był jednym z zespołów, które chciałem zobaczyć w akcji. Niedługo przed imprezą wpadła mi w ręce entuzjastyczna recenzja ich debiutu „Are You A Rebel?”. Autor wychwalał zarówno warsztat, jak i znakomitą angielszczyznę wokalisty, moja ciekawość była więc niemała, bo do tamtej pory w polskim metalu i z warsztatem, i z angielskim wokalistów bywało różnie. Acid Drinkers zagrali fenomenalnie. Luz, spontaniczność, zabawa, świetne umiejętności, nie najgorsze brzmienie, jak na ówczesne jarocińskie standardy. Kapitalny cover Kiss „Shock Me”, który Acidzi wykonali pod tytułem „Fuck Me”. Oszalałem, reszta wiary również. Po ostatnim kawałku wszyscy domagali się bisu, ale ówczesny prowadzący koncert (imię i nazwisko pominę) stwierdził, że nie ma na to szans. Wtedy stało się coś niesamowitego. Gdy na scenę wkroczył następny w kolejce Alastor wszyscy zgodnie usiedli na trawce i nikt się nie bawił. Nigdy wcześniej ani później czegoś takiego nie widziałem. Tego dnia narodziła się dla mnie legenda Acid Drinkers. Legenda, której 7 maja 2009 stuknęło 20 lat obecności na scenie”.

Tak było drogie dzieci, tak było 🙂 Wstęp uczyniłem z okazji niedawnej premiery „Fishdicka 2…”, czyli kolejnego zestawu coverów Acid Drinkers. Moja sympatia do nich pozostaje nienaruszona, aczkolwiek parę momentów na płycie jest zupełnie niepotrzebnych. Po kiego zamieszczać urywki „Losfer Words…” i „Detroit Rock City”? Nie lepiej przerobić w całości albo dać coś innego? Zwłaszcza, że Popcorn znanym fanem Kissów jest, ale jak widać chyba nie miał w studiu wystarczającej siły przebicia. Acidzi świetnie przerobili „Deuce”, wspomniane „Shock Me”. Powoli męczy mnie pakowanie Czesława Mozila (który btw, chyba obraził się na mnie za niehurraoptymistyczną recenzję na WP, bo do znajomych na FB przyjąć mnie nie chce ;)) do czego się da przez wydawcę. Blisko jest niebezpieczeństwa przesytu u odbiorców, którzy kupują płyty, ergo – utrzymują wytwórnie w jakimś stopniu. Ale Czesiowi przyznać trzeba, że fajnie wypadł w coverze „Nothing Else Matters”, zaaranżowanym bardzo pod niego. I po duńsku coś dodał na końcu. Słowa uwielbienia dla Larsa Ulricha? 😉 Coraz częściej eksploatowana jest też Ania Brachaczek z Biff. Oby zmysł moderacji u wydawcy zadziałał. Nagrany z Anią „Love Shack” B-52s znakomicie nadaje się na singla i promowany jest przezabawnym wideoklipem, który polecam. „Fishdick 2…” gorszy jest od pierwszego, bo bardziej jest nierówny, mniej powalający. Utwór Joe Dassina w ogóle mi tu nie pasuje, a jego przeróbka jest nijaka. Świetna jest wersja country „Seasons In The Abyss”, fajne wtręty z Metalliki i innych artystów w paru piosenkach. Posłuchać na pewno warto i na pewno warto też rozesłać wieść o tej płycie po świecie, bo mam wrażenie, że jakby wyselekcjonować z niej z pięć coverów, można by wokół nich zrobić niezłe zamieszanie. Titus po angielsku śpiewa świetnie, więc wstydu by nie było.

Wpadła mi też w ręce piękna muzyka poetycka, do tego powstała po nosem, w Krakowie. To Śrubki Michała Jurkiewicza. Utalentowanego klawiszowca, który współpracuje też z między innymi Jackiem Królikiem w jazzrockowym zespole Królik (Jacek gra na krążku na gitarze). I miłośnika kolei, która jest motywem przewodnim całej płyty. Śliczna muzyka, eleganckie aranże, ładne melodie, trochę wariactwa. Wśród gości Dorota Miśkiewicz, Grzegorz Turnau, Kuba Badach, Zbigniew Wodecki. Jest latynosko (bossa nova), funkowo, piosenkowo poetycko. Dawno nie słyszałem tak udanej produkcji z tego kręgu. PKP i wszystkie jej spółki córki powinny wydać Michałowi i jego rodzinie dożywotnie darmowe bilety za taką promocję tej formy transportu 🙂 Zwłaszcza, że jakość rodzimego kolejnictwa jest… Tu musiało by paść bardzo nieeleganckie słowo, ale nie padnie, bo wśród followersów mam też kobiety 😉 Poza tym zamierzam namówić moją 13-letnią chrześnicę Małgosię, by studiowała pisaninę ukochanego wujka 😉 Artystyczną duszę ma, talent ogromny, wie już co dobre, przynajmniej w filmie, bo chciała dostać na urodziny „Million Dollar Baby” Clinta Eastwooda i oczywiście dostanie 🙂 Trzeba dbać o tytuł najlepszego wujka 😉

Dla lubiących polskie reggae i nie dostających ataku szału przy tekstach o przesłaniu religijnym, płyta zespołu Regau „Nareszcie”, która wpadła do mnie dzięki znajomej zespołu i wspaniałej osoby zajmującej się promocją muzyki – Kasi Siekierdzie (dziękuję Ci ślicznie). Jak niektórzy z Was wiedzą, jors truli trzyma się z dala od religii, bo wie, że rozmaici maniacy umysł by mu zatruli 😉 Ale udało mi się bez kręcenia nosem i skręcania się niczym diobeł polany święconą wodą, dobrnąć do końca i to kilka razy. Przed Reagu na pewno jeszcze sporo pracy. Za dużo szybkich i stereotypowych skojarzeń z reggae tu się nasuwa. O Babilonie, że zły i ma spłonąć, nasłuchałem się z tysiąc razy wieki temu, o Syjonie również. Nie mam nic przeciwko piętnowaniu zła tego świata, jestem wręcz za i nie przeciw, lecz trzeba dodać też coś niespodziewanego, zaskakującego, by przetrwać, wybić się. Fajnie, że ambasada Jamajki dała honorowy patronat nad płytą, bo to chyba znaczy, iż doceniła muzykę Regau. Muzycznie jest całkiem OK, a otwierające płytę „Nadwiślańskie reggae” więcej niż dobre. Miłośnikiem reggae nie jestem i nie będę, ale od czasu do czasu posłuchać lubię, zaś czasu spędzonego przy „Nareszcie” z pewnością nie uznaję za stracony.

Jutro postaram się popełnić coś niekoniecznie muzycznego, a futurystycznego 😉 Choć od muzyki nie ucieknę, bo nowy Swans czeka w kolejce i przesłuchania się domaga. I parę pozycji z Relapse’a wpadło. Ech… Jak fajnie mieć tak duży wybór 🙂